Zombie

Po dłuższym okresie przebywania w Polsce czuję się jak zombie. Uchodzi ze mnie cała energia. Nie wiem co bardziej na mnie wpływa - klimat czy ludzie. Jeśli niefortunnie te dwa czynniki nałożą się na siebie, to jest gorzej niż po przejściu huraganu na Kubie... Czuję jak szarość zaczyna przenikać każdą moją komórkę. Szary krajobraz, szarzy ludzie. I choć ptaki zaczynają już zwiastować wiosnę, daleko jeszcze do pierwszych zielonych liści, do słońca... Na Kubie nawet w szare deszczowe dni czuje się w powietrzu, że to słońce jest gdzieś niedaleko. Tutaj tylko udaje, że świeci...

Na Kubie wiele razy wracałam głodna do domu, jadałam codziennie ryż z fasolą i mięso twarde jak podeszwa starego buta, ale nigdy, przenigdy nie czułam się tak głodna, jak tutaj. "Zachodnie" jedzenie zapycha tylko, niweluje uczucie głodu, ale nie nasyca. W pomidorach i ogórkach ze szklarni nie ma życia. W bananach sprowadzanych zza oceanu też go niewiele - wszak zostały zerwane nim dojrzały. Na Kubie sałatka z awokado (których nota bene waga dochodzi do kilograma) i cebuli, smażone banany i sok z kostropatego grejpfruta stawiają na nogi lepiej niż schabowy z kapustą i ziemniakami. Nie mówiąc o tym, że na nogi stawia też kawa pita w naparstkach i rum. Ten ostatni w dodatku jest dobry na wszelkie zmartwienia. A tutaj stoi. Cały barek zapasów, bo - mimo, że może i okazji nie brak - to jakoś żal go tak pić bez towarzystwa. To profanacja wręcz. Na Kubie nikt nie pije sam, zawsze z jakimś compañero. Poza tym tu zawsze jest presja, że jutro trzeba to czy tamto, bo "musisz". Tam nic nie muszę. I nawet jeśli coś muszę, to jest to inne muszę niż tutaj.

Teraz mam jedno "muszę". Wrócić. Inaczej się uduszę!

KUBAŃSKI INSTAGRAM

@cubaenfoto