Santiago, wciąż Santiago

U nas wszystko dobrze. Jestesmy juz 8. dzien w Santiago. Mielismy wracac wczoraj do Hawany, ale prawie caly tydzien strasznie padalo, doslownie nie mozna bylo wyjsc z domu (to pora deszczowa, a gdzies niedaleko na oceanie podobno byl cyklon, ktory to wszystko zepchnal na wyspe). W zwiazku z tym, nie bylo tez szans ani polazic ani porobic zdjec, wiec cala podroz bylaby na prozno, zdecydowalismy sie zatem jeszcze posiedziec. Wczoraj bylo niezle, udalo nam sie zrobic i wysuszyc pranie, bo wilgoc jest taka, ze nawet w domu nic nie schlo (co jest dosc oczywiste biorac pod uwage, ze nie ma okien). Udalo nam sie tez pochodzic troche po miescie. Dzis od rana tez swiecilo slonce, po poludniu za to znow zaczelo padac. Jutro chcemy jechac do klasztoru El Cobre (cos jak nasza Czestochowa), do ktorego ludzie jezdza i zostawiaja wota proszac o laski (nie mam ogonka przy ¨l¨, ale mam nadzieje, ze wiecie, ze te laski to laski, a nie laski hahahahaha). Miejmy nadzieje, ze pogoda pozwoli. Na poniedzialek planujemy wyjazd, chociaz nikt nas nie wygania.
Aaa, a drugim powodem, ze zostalismy, byly urodziny Bety, czyli narzeczonej tego kolegi, u ktorych mieszkamy. Dostala od nas bomobonierke (Ferrero Rocher Rondnoir), ktora przywiozlam z Polski wlasnie z mysla o jakiejs specjalnej okazji. Po obiedzie z rodzina i znajomymi, Bety otworzyla i poczestowala wszystkich, chociaz w pierwszym momencie powiedziala, ze nikomu nie da i schowa, bo Walter jest wielki i gruby i wymiata wszystko, a slodkie w szczegolnosci (przywiozlam tez czekolady, z 10 bylo ich 8 z kawalkiem, bo troche zjedlismy po drodze - dzis juz wszyscy zapomnieli, ze byly...). Niesamowite z jaka rozkosza jedli niektorzy te czekoladki...

Mam mnostwo spostrzezen, co nieco zapisuje, ale tak naprawde nie mam kiedy usiasc w skupieniu, bo caly czas cos sie dzieje. Nawet jak padalo, to nie bylo czasu sie nudzic. Wszystko dokumentuje zdjeciami, by potem moc wrocic myslami i troche pozapisywac.

Co do jedzenia i picia, to tak sie sprawa macala. Na poczatku kupilismy sporo jedzenia, ktore czesciowo zamrozilismy i jemy je do tej pory. Jedzenie jest domowe, wiec raczej bezpieczne. Dwa razy dziennie jemy goracy posilek, na obiad i kolacje, wiec naprawde nie chodzimy glodni. Na ulicy jesli cos sprzedaja, to jakies banany czy awokado, w paru miejscach sa hotdogi, ale generalnie nie ma ulicznego jedzenia. Wode pije tylko z baniaka i chlopaki dbaja o to, by jej nie brakowalo, chociaz oni pija kranowe (tez mi sie zdarzylo ja pic, ale jest srednio smaczna i ze wzgledow bezpieczenstwa lepiej jej nie pic). Sraczke mam za to po rumie z cola, a poniewaz pijemy go regularnie co noc, to rano (albo jeszcze w nocy), pieknie sie trawi wszystko to, co zjadlam przez caly dzien. I wole to niz zatwardzenie, ktore mialam na poczatku ;)

Jeszcze co do pogody, to pomimo deszczu jest naprawde bardzo cieplo, nie mialam ani razu na sobie sweterka, czasem tylko zakladam dodatkowa narzutke z krotkim rekawem jesli mam cienka bluzke lub sukienke. Jedyny raz kiedy troche zmarzlam, to po tych 4 dniach deszczy bez przerwy, kiedy pojechalismy w nocy robic nocne zdjecia i wrocilismy nad ranem, ale to chyba ze zmeczenia bardziej mi bylo zimno niz z zimna. O powrocie nawet nie chce mi sie myslec, o tym strasznym zimnie i w ogole... Bede sie tym martwic najwczesniej w samlocie, na razie zyje po kubansku - z dnia na dzien, nic nie planuje, poddaje sie temu, co sie tutaj dzieje i plyne z pradem. Generalnie w nocy fiesta, a w dzien odpoczywanie :)

KUBAŃSKI INSTAGRAM

@cubaenfoto