Kibluję na SVO. W Warszawie odprawa się udała bez konieczności płacenia nadbagażu :))) I to jest najlepsza wiadomość dzisiejszego dnia.
Gdyby komuś zachciało się zliczać kilogramy mojego bagażu podręcznego, miałabym przechlapane. Teoretycznie, w każdych normalnych liniach, można mieć i walizeczkę do 10 kg, i laptopa, i aparat, i płaszcz, parasol i coś do czytania, wszystko to jako osobne sztuki, ale w mojej dziesięciokilogramowej walizeczce podręcznej kilogramów mam ze dwanaście, do tego w osobnej torbie lustrzankę z obiektywami, czyli kolejne dwa i pół kg; laptopa, w którego torbie z kolei jest spakowany case ze 100 CD, wszelkiego rodzaju peryferia do laptopa, transformator i jeszcze nie wiedzieć co, a wszystko waży 4,5 kg, a jako wisienkę na tym wspaniałym torcie mam jeszcze moją przepastną damską torebeczkę, która waży - bagatela - 6kg! No ale w niej mam np. książki i przewodniki, które zawsze mogę wyjąć, wziąć w rękę (co prawda nie wiem w którą, bo przy tej ilości rzeczy musiałabym sobie jakąś wyhodować na szybko) i powiedzieć, że przecież to do czytania i zaraz 2 kg ubędzie. No ale na szczęście to były tylko teoretyczne rozważania i nic nie musiałam wyjmować. Ufff.
Gdyby komuś zachciało się zliczać kilogramy mojego bagażu podręcznego, miałabym przechlapane. Teoretycznie, w każdych normalnych liniach, można mieć i walizeczkę do 10 kg, i laptopa, i aparat, i płaszcz, parasol i coś do czytania, wszystko to jako osobne sztuki, ale w mojej dziesięciokilogramowej walizeczce podręcznej kilogramów mam ze dwanaście, do tego w osobnej torbie lustrzankę z obiektywami, czyli kolejne dwa i pół kg; laptopa, w którego torbie z kolei jest spakowany case ze 100 CD, wszelkiego rodzaju peryferia do laptopa, transformator i jeszcze nie wiedzieć co, a wszystko waży 4,5 kg, a jako wisienkę na tym wspaniałym torcie mam jeszcze moją przepastną damską torebeczkę, która waży - bagatela - 6kg! No ale w niej mam np. książki i przewodniki, które zawsze mogę wyjąć, wziąć w rękę (co prawda nie wiem w którą, bo przy tej ilości rzeczy musiałabym sobie jakąś wyhodować na szybko) i powiedzieć, że przecież to do czytania i zaraz 2 kg ubędzie. No ale na szczęście to były tylko teoretyczne rozważania i nic nie musiałam wyjmować. Ufff.
Tutaj ok - przetransportowali mnie busem z terminalu na terminal, bo nie miałam wizy, a zaraz za wyjsciami a gate'ów była kontrola paszportowa, czekała taka pani, która mnie zhaltowała i zabrała. Na drugim terminalu wszyscy mieli miny typu "nie mogłaby iść spać do hotelu, tylko przyłazi tutaj i będzie się w nocy tułać się po lotnisku", bo to przecież północ ;) Inna pani mnie odebrała z busa, jeszcze inna musiała otworzyć okienko żeby sprawdzić mój paszport i boarding pass, a kolejna założyć buty i odłożyć gazetę żeby prześwietlić mój bagaż - przepuściła go tylko przez taśmę nie każąc mi nic otwierać ani pokazywać (w przeciwieństwie do polskich celników, którzy kazali wyjąć laptopa i aparat i obmacali mnie po tyłku i cyckach [swoją drogą było to nawet przyjemne, bo dawno mnie nikt nie macał, ale macała ONA, więc nie działało za bardzo na moją wyobraźnię ;) ]). No i tak trafiłam na całkiem nowoczesny Terminal D lotniska Sheremyetyevo, znalazłam ustronne miejsce i urządziłam sobie kącik do spania ;) Trochę dalej na tych samych fotelach barowych siedziało dwóch Duńczyków czy innych Skandynawów, a jeszcze trochę dalej 7-osobowa grupka Hindusów, z których jeden z przekrwionymi oczyma pilnował bagaży, reszta spała pokotem na tej wypolerowanej (i chyba zimnej) posadzce - wszyscy boso, ale reszta ciała łącznie z twarzą przykryta kocykiem :D
Zaraz jak tylko moje ciało znalazło się w pozycji horyzontalnej zapadłam w sen głęboki na jakąś godzinę, między naszą dwunastą a pierwszą w nocy, obudziłam się nieco orzeźwiona i trochę oszołomiona pod wpływem jakiegoś szumu, jakby ulewy, ale to tylko pan polerował podłogę. Zjadłam ciastka, których nie dojadłam z kolacji, zrobiłam parę zdjęć terminalu, umyłam zęby i poszłam spać dalej. Obudził mnie ruch o tutejszej 7 rano (czyli naszej 5), no i już się nie dało pospać. Chociaż teraz sobie przypominam, że już od jakiegoś czasu słyszałam przez sen muzykę. Nawet dość przyjemną i energetyzującą, mimo to nie byłam w stanie podnieść nawet powieki. Gdy się już jednak przebudziłam na tyle, że moja percepcja wróciła, zaczęłam dostrzegać przechodzących obok panów w krawatach i z teczkami, którzy nieco dziwnie patrzyli na mnie i na złączone fotele tworzące fortel uniemożliwiający dostanie się do umieszczonych pomiędzy nimi bagaży ;)
Tak więc nastał dzień na lotnisku Sheremyetyevo. Przez szklaną, wysoką na 7 metrów, ścianę rozpościera się widok na stary Terminal F, na którym wylądowałam. Teraz jestem na nowym Terminalu D, który pod względem stylistyki nie ustępuje lotniskom "zachodnim". Jednak że to nie Zachód, świadczy nie tylko zewsząd słyszalny rosyjski. W barze przyjmują tylko ruble! Nie wiem jak w sklepach bezcłowych, ale tu króluje właśnie on.
- Can I pay in euros? - pytam chcąc kupić latte.
- No. - słyszę z ust młodego rudego kasjera.
- Dollars?
- Rjubljej i karty.
Uff. A więc przynajmniej przyjmują karty. Podaję mu moją Visę, ale wyraźnie wygląda na zmieszanego. Wstukuje coś na dotykowym kasowym ekraniku, zagląda do szafki pod kasą (szukając pewnie jakichś instrukcji i procedur przyjmowania kart płatniczych), nerwowo wybiera numer w komórce, ale ten nie odpowiada. Znów pyka coś na tej swojej kasie, a terminal do kart leży spokojnie obok.
Wreszcie mówi do mnie (po rosyjsku - dobrze, że za moich czasów uczyli rosyjskiego w szkole...), że ma problem z transakcją, żebym mu zostawiła kartę i usiadła, a on za chwilę mi ją odda. Nie chce mi się z nim dyskutować, bo straszną mam ochotę na tę kawę i chciałabym się jej już napić. Poza tym, zrobiłam zastój i za mną ustawiła się już niemała kolejka. Wracam więc na miejsce, które zajmuję od pierwszej w nocy. Daleko co prawda od kasy, w rogu barowej przestrzeni, ale z widokiem na całą kafejkę jak na dłoni. Cały czas obserwuję kontynuującego obsługę klientów kasjera. W pewnym momencie odbiera telefon i rozgląda się nerwowo po barze. Za następną chwilę wyskakuje zza kasy z długopisem w ręku i jeszcze bardziej nerwowo się rozgląda po gościach, wyraźnie kogoś szukając. I choć jest tu nie więcej jak 20 osób, nie może mnie znaleźć. Prostuję się na fotelu i już mam podnosić rękę. Wtedy mnie dostrzega. Prosi, abym podeszła do kasy.
Dochodzę i widzę, że karta wreszcie jest umieszczona we właściwym miejscu, czyli w terminalu. Każe mi wbić pin i finalizujemy transakcję. Oj, daleko tu do Zachodu...
Dopijam kawę i kończę sfatygowanego nieco Prince Polo, na którym się wyspałam, bo miałam go w torebce pod głową ;) W barze się przerzedziło, siedzi 7 osób, a po podwójnej kolejce do kasy nie ma śladu. Terminal też nieco opustoszał. Jest 9:25, a od 5:50, kiedy wznowiono ruch, odleciało już kilkanaście samolotów. Mój lot jeszcze na drugiej tablicy, ale już całkiem wysoko.
Zaraz jak tylko moje ciało znalazło się w pozycji horyzontalnej zapadłam w sen głęboki na jakąś godzinę, między naszą dwunastą a pierwszą w nocy, obudziłam się nieco orzeźwiona i trochę oszołomiona pod wpływem jakiegoś szumu, jakby ulewy, ale to tylko pan polerował podłogę. Zjadłam ciastka, których nie dojadłam z kolacji, zrobiłam parę zdjęć terminalu, umyłam zęby i poszłam spać dalej. Obudził mnie ruch o tutejszej 7 rano (czyli naszej 5), no i już się nie dało pospać. Chociaż teraz sobie przypominam, że już od jakiegoś czasu słyszałam przez sen muzykę. Nawet dość przyjemną i energetyzującą, mimo to nie byłam w stanie podnieść nawet powieki. Gdy się już jednak przebudziłam na tyle, że moja percepcja wróciła, zaczęłam dostrzegać przechodzących obok panów w krawatach i z teczkami, którzy nieco dziwnie patrzyli na mnie i na złączone fotele tworzące fortel uniemożliwiający dostanie się do umieszczonych pomiędzy nimi bagaży ;)
Tak więc nastał dzień na lotnisku Sheremyetyevo. Przez szklaną, wysoką na 7 metrów, ścianę rozpościera się widok na stary Terminal F, na którym wylądowałam. Teraz jestem na nowym Terminalu D, który pod względem stylistyki nie ustępuje lotniskom "zachodnim". Jednak że to nie Zachód, świadczy nie tylko zewsząd słyszalny rosyjski. W barze przyjmują tylko ruble! Nie wiem jak w sklepach bezcłowych, ale tu króluje właśnie on.
- Can I pay in euros? - pytam chcąc kupić latte.
- No. - słyszę z ust młodego rudego kasjera.
- Dollars?
- Rjubljej i karty.
Uff. A więc przynajmniej przyjmują karty. Podaję mu moją Visę, ale wyraźnie wygląda na zmieszanego. Wstukuje coś na dotykowym kasowym ekraniku, zagląda do szafki pod kasą (szukając pewnie jakichś instrukcji i procedur przyjmowania kart płatniczych), nerwowo wybiera numer w komórce, ale ten nie odpowiada. Znów pyka coś na tej swojej kasie, a terminal do kart leży spokojnie obok.
Wreszcie mówi do mnie (po rosyjsku - dobrze, że za moich czasów uczyli rosyjskiego w szkole...), że ma problem z transakcją, żebym mu zostawiła kartę i usiadła, a on za chwilę mi ją odda. Nie chce mi się z nim dyskutować, bo straszną mam ochotę na tę kawę i chciałabym się jej już napić. Poza tym, zrobiłam zastój i za mną ustawiła się już niemała kolejka. Wracam więc na miejsce, które zajmuję od pierwszej w nocy. Daleko co prawda od kasy, w rogu barowej przestrzeni, ale z widokiem na całą kafejkę jak na dłoni. Cały czas obserwuję kontynuującego obsługę klientów kasjera. W pewnym momencie odbiera telefon i rozgląda się nerwowo po barze. Za następną chwilę wyskakuje zza kasy z długopisem w ręku i jeszcze bardziej nerwowo się rozgląda po gościach, wyraźnie kogoś szukając. I choć jest tu nie więcej jak 20 osób, nie może mnie znaleźć. Prostuję się na fotelu i już mam podnosić rękę. Wtedy mnie dostrzega. Prosi, abym podeszła do kasy.
Dochodzę i widzę, że karta wreszcie jest umieszczona we właściwym miejscu, czyli w terminalu. Każe mi wbić pin i finalizujemy transakcję. Oj, daleko tu do Zachodu...
Dopijam kawę i kończę sfatygowanego nieco Prince Polo, na którym się wyspałam, bo miałam go w torebce pod głową ;) W barze się przerzedziło, siedzi 7 osób, a po podwójnej kolejce do kasy nie ma śladu. Terminal też nieco opustoszał. Jest 9:25, a od 5:50, kiedy wznowiono ruch, odleciało już kilkanaście samolotów. Mój lot jeszcze na drugiej tablicy, ale już całkiem wysoko.
Siedzę do teraz w tych fotelach barowych, na których spałam, ogarnęłam jedynie co nieco swoje legowisko ;) Swoją drogą nawet całkiem wygodne te fotele, siedzę i nawet nie mam zamiaru się stąd ruszać, chociaż tak naprawdę to one są dla klientów spożywających zakupy bufetowe. Ale spożyłam im to jedno latte, więc niech się nie czepiają ;)
***
***
No i tak sobie siedzę, właściwie włączyłam kompa, żeby zobaczyć film, ale przecież jak jest sieć, to kto by tam oglądał film... ;) I zrobiła się 11:15, więc za jakieś dwie godzinki będą wołać już do bramki, bo odlot 14:05...