Orishas siedzą we mnie bardzo głęboko. Nie pamiętam dokładnie kiedy ich poznałam. Dawno. Na codzień słucham muzyki raczej w biegu, nie jest tak, że zawsze coś w domu gra, bo bardzo lubię pracować w ciszy. Słucham więc przeważnie kiedy wychodzę z domu. Ale są momenty, że coś odkrywam i wtedy słucham w kółko i na okrągło. Tak było z Chambao, podobnie było z Orishas. W dodatku Orishas towarzyszyli mi podczas mojego pobytu w szpitalu.
Wsłuchiwałam się w rytm, w słowa, po to, by zapomnieć na chwilę o bólu, o dyskomforcie. Wyobrażałam sobie ciepło i palmy. Kiedy poczułam się już na tyle dobrze po operacji, że mogłam chodzić po schodach (było to nawet wskazane w ramach rekonwalescencji), chodziłam na ostatnie piętro szpitala, gdzie znajdowało się laboratorium, i po godzinach ich pracy, kiedy już wszystko było zamknięte, tańczyłam na korytarzu salsę. Gdyby mnie wtedy ktoś zobaczył, miałabym nieźle przechlapane. I jak patrzę na to z perspektywy, to zastanawiam się skąd miałam wtedy na to siłę i energię. Ale nie o tym chciałam pisać.
Wsłuchiwałam się w rytm, w słowa, po to, by zapomnieć na chwilę o bólu, o dyskomforcie. Wyobrażałam sobie ciepło i palmy. Kiedy poczułam się już na tyle dobrze po operacji, że mogłam chodzić po schodach (było to nawet wskazane w ramach rekonwalescencji), chodziłam na ostatnie piętro szpitala, gdzie znajdowało się laboratorium, i po godzinach ich pracy, kiedy już wszystko było zamknięte, tańczyłam na korytarzu salsę. Gdyby mnie wtedy ktoś zobaczył, miałabym nieźle przechlapane. I jak patrzę na to z perspektywy, to zastanawiam się skąd miałam wtedy na to siłę i energię. Ale nie o tym chciałam pisać.
Najbardziej podobała mi się na początku pierwsza ich płyta (A lo cubano) i trzecia (El kilo). Z czasem dojrzałam do tego, że mogę słuchać całej dyskografii w zrandomizowanej kolejności i nie przeszkadza mi, że po piosence, którą bardzo lubię wyskoczy jakaś, która mniej mi się podoba. W okresie zauroczenia natomiast robię sobie listy tych, które podobają mi się najbardziej. Ale z czasem, po kolejnych przesłuchaniach płyt, odkrywam na nowo niektóre kawałki i lista ulubionych się zmienia. Ale są takie, które na zawsze pozostaną "the best of the best". Dziś jedna z nich. Może kogoś też zauroczy. Może ktoś sięgnie głębiej. Naprawdę polecam.
A tak na marginesie to ta piosenka mogłaby być hymnem Kubańczyków, bo śpiewają "aquí no hay vida para los mareaos", czyli "tu nie ma życia dla oszołomów". Oszołom w sensie: niezdara - na Kubie trzeba umieć kombinować, żeby przetrwać. Słowo mareao to tak naprawdę hiszpańskie mareado, ale Kubańczycy uwielbiają zjadać niektóre litery i mogłabym tu mnożyć przykłady wyrazów, które kończą się na -eao. A sam czasownik marear znaczy "mieć mdłości, nudności", np. od podróży jakimś środkiem lokomocji, statkiem; można mieć też mareo po jakichś lekach lub po alkoholu. Tak więc jest to stan pewnego oszołomienia, kiedy niektóre rzeczy dzieją się trochę jakby poza nami, i które wymykają nam się spod kontroli. Często się słyszy "tu tas marea'o", kiedy ktoś o czym ważnym zapomniał lub coś przegapił, albo po prostu plecie trzy po trzy ;)
A zatem:
A lo cubano // Po kubańsku
botella'e ron, tabaco habano // butelka rumu, cygaro
chicas por doquier // dziewczyny na nabrzeżu
bonche en casa de guano // impreza "na dechach"