Nie żebym była fanką reggaetonu czy samego Osmaniego, ale fascynujące jest patrzeć jak coś łączy, a nie dzieli. Choćby to było tak prozaiczne, jak śpiewanie o "dupie Maryni". W tym przypadku to nawet o dupie dosłownie. Ale co tam. Ważne, że można się spotkać, że coś jest dozwolone, mimo, że zakazane.
Bo ten Osmani to takie trochę kuriozum - minister zakazał, ale ulica śpiewa i koncerty są. Przy tak ograniczonych możliwościach, nazwijmy to, rozrywki na Kubie, gdzie prawie nie przyjeżdżają zagraniczni wykonawcy, to naprawdę jest wielkie halo. I można się zżymać na wulgarne teksty, obsceniczne ruchy biodrami i. Ale czy to coś da? Nie.
Niech pierwszy rzuci kamień ten, w którego kraju nie ma idoli popkultury, choć wiele można by dyskutować ile jest w tym popu, a ile kultury. Zawsze znajdzie się jakiś artysta, za którym będą szły tłumy, na którym wszyscy 'kulturalni' będą wieszać psy i nikt oficjalnie nie będzie się przyznawał, że go słucha, bo to przecież obciach. A jak usłyszy w radio, to tekst pod nosem z pamięci wyśpiewa...