Dosłownie. W ciągu ostatnich 9 dni zawaliły się trzy budynki. Ostatni z nich, który zawalił się wczoraj, to dawny Teatro Campoamor. Pochłonął mieszkającego w nim mężczyznę.
Ścisłe centrum Hawany, róg ulicy Industria i San José. Spoglądamy przez nasze prawe ramię i widzimy plecy hawańskiego Kapitolu. Idąc wzrokiem po dłuższej ścianie Teatru Campoamor mijamy kilka budynków, jedną ulicę i widzimy Teatr Wielki. Stojąc tu w pierwszej połowie ubiegłego wieku, bylibyśmy w kulturalnym centrum stolicy.
Teatr Campoamor zainaugurował swoją działalność 20 października 1921 roku, jako Teatr Capitolio. Był własnością dwóch przedsiębiorców - Pablo Santosa y Jesúsa Artigasa, którzy w roku 1924 zdecydowali się zmienić jego nazwę na Campoamor oddając tym samym hołd znanemu hiszpańskiemu poecie.
I chociaż od początku, ze względu na bliskość Gran Teatro, więcej wyświetlano w nim filmów, niż grano sztuk, nie można powiedzieć, że nie miał znaczącego udziału w życiu teatralnym Hawany. Wystawiano tu przede wszystkim sztuki twórców kubańskich, które nie "zasługiwały" na deski Teatru Wielkiego. Grano dramaty i wodewile. Przewinęły się przezeń takie nazwiska jak Rita Montaner, Juan Ramón Jiménez, José Lezama Lima, Gastón Baquero, Cintio Vitier i Fina García Marruz. Gwiazdy swojej epoki.
Od roku 1965 ten przybytek kultury otrzymał inne funkcje. Był magazynem scenografii, warsztatem oświetleniowym, parkingiem, wreszcie - nielegalnym schronieniem dla kilkunastu rodzin. Do czasu kiedy zupełnie przestało się dać w nim mieszkać.
Nie został jednak całkowicie opuszczony. Pozostał w nim Reinaldo. Czuł się częścią teatru. Codziennie zamiatał schody. Chociaż od dawna nikogo tu nie ma, ja czuję ich obecność - mówił w dokumentalnym filmie "Hawana: sztuka tworzenia ruin". Nie ma sceny, ale ja widzę tancerki. Siadam czasem na pierwszym balkonie i oglądam. I biję im brawo.
Był dumny, że mieszkał w tym miejscu i mówił, że nigdy by się stąd nie wyprowadził. I ciarki mnie przechodzą na myśl, że tego nie zrobił. Że podświadomie "zaprogramował" swój los. Ktoś powie, że przypadek. Ktoś inny, że głupota, bo było do przewidzenia, że prędzej czy później budynek się zawali. Dla mnie jednak to taki znak mówiący o tym, jak często zapominamy o tym, że nasze słowa mają moc sprawczą. Słowa i myśli. Że jest to energia, która idzie gdzieś w przestrzeń i materializuje się w najmniej oczekiwanym momencie.
Czy spełniło się więc jego życzenie i pozostał na zawsze w murach teatru? Nie wiem. Wiem tylko, że budynek pochłonął życie 49-letniego mężczyzny. Nie wiem czy był to Reinaldo...
Photo by: Clapat on Flickr with his permission |